Autor: Tomasz Wojtasik
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych William Hanna i Joseph Barbera mieli pomysł na stworzenie programu typu live action, który byłby urozmaiceniem w stosunku do licznych animacji wypuszczonych przez ich studio. O pomoc w realizacji tego projektu zgłosili się do braci Krofft, którzy podjęli się przygotowania odpowiednich kostiumów dla aktorów. Owocem tej pracy było powstanie Banana Splits Adventure Hour (a.k.a. Banana Splits Show) nadawanego po raz pierwszy na stacji NBC w latach 1968-1970.
Będąc smarkaczem miałem przyjemność natknąć się na ten program na angielskim Cartoon Network, którego dość długa obecność w kablówce jest dla mnie po dziś dzień nieogarnięta. Jako, że jestem sentymentalnym człowiekiem a na hasło Hanna-Barbera zawsze robi mi się ciepło na sercu, przysiadłem do obu sezonów ochoczo. Lata sześćdziesiąte w Stanach to czasy, w których cały naród zajadał się LSD jak opętany, a szeroko pojęte środowiska filmowe utylizowały ten specyfik w ilościach hurtowych. Liczyłem zatem, że William i Joseph zafundują mi wycieczkę, którą nie pogardziłby nawet Ken Kesey. To, przez co przebrnąłem ciężko nazwać podróżą z Merry Pranksters, ale od początku.
Tytułowy Banana Splits to zespół składający się z czwórki zwierzaków. Jest pies Fleegle grający na gitarze, goryl Bingo szalejący za perkusją, lew Drooper na basie i klawiszowiec – słoń Snork, tudzież Snorky. Ten ostatni, tak na marginesie, to chyba główny ćpun zespołu, bo w wyniku zawieszonego kwasu zamiast mówić – wydaje z siebie dźwięki klaksonu. W trakcie programu zespół spotyka się w swojej kanciapie, gdzie dochodzi do różnych ciekawych sytuacji. Fleegle próbuje ustanowić jakiś porządek obrad spotkania grupy, zespół stawia czoła wyzwaniom rzuconym przez konkurencyjną grupę Sour Grapes, Snork próbuje (w sposób bardzo nieudolny) poodkurzać itp. Każdy odcinek składa się z paru tego typu scenek. Poza nimi pojawiają się odcinki kilku mini-serii spod szyldu Hanna-Barbera: Arabian Knights, Three Musketeers, Danger Island. W drugim sezonie muszkieterów zastąpiło Hillbilly Bears.
Przez pierwsze epizody przebrnąłem bezproblemowo i z uśmiechem na twarzy. Przede wszystkim na odbiór wpłynęły kolorowa i dość pokręcona sceneria oraz hipisowska psychodela. Niektóre motywy, jak na przykład pojawianie się The Dilly Sisters swoim dziwactwem wywoływały we mnie stan będący czymś pomiędzy zachwytem a zmieszaniem. Na plus wypadła także muzyka, ze szczególnym wskazaniem na motyw z czołówki, kojarzoną ostatnio z utworem Dickies, który pojawił się w ekranizacji komiksu Kick-Ass. Jednak w trakcie trwania odcinka twórcy serwują nam także klip, na którym przeplatają się kadry z kreskówek Hanna Barbera z wygłupami członków Banana Splits uzupełnione piosenkami przywodzącymi na myśl takie zespoły jak Beach Boys, The Monkees tudzież Mamas and Papas (jestem przerażony swoją znajomością hipisowskiej muzyki). Było to zrealizowane wystarczająco dobrze, by nie zwracać z początku uwagi na pewne niedociągnięcia.
Niestety od któregoś odcinka zaczęło się dziać nie tyle źle, co nużąco. Skecze zaserwowane przez osoby odpowiedzialne za powstanie tego programu stały się do bólu powtarzalne i przewidywalne. W dodatku postaci świrujące (to chyba odpowiednie określenie) na planie niczym banda przedszkolaków na hiperglikemii z biegiem czasu stały się irytujące. Całość zwieńczyły żarty i dowcipne kwestie, których stężenie czerstwości potrafiłoby wprawić Drozdę w konsternację. W którymś momencie ograniczyłem swoje oglądanie do przewijania poszczególnych scen i skupienia się na odcinkach wspomnianych mini-serii Hanna-Barbera, które są najmocniejszym punktem programu.
Najbardziej do gustu przypadł mi Danger Island. Zapewne dlatego, że nie jest to kreskówka tylko produkcja z aktorami, przez co wyróżnia się na tle reszty. Ponadto jest dobrze zrealizowana, z poprawnie stworzoną fabułą, przez co ogląda się ją całkiem miło.
Z animowanych najlepiej wypada Arabian Knights, chociaż to jest tylko moje odczucie. Zarówno ta seria jak i przygody muszkieterów i wieśniaczych miśków trzymają równy poziom i nawet kompletna pogarda animatorów dla elementarnych praw fizyki, perspektywy i proporcji nie jest w stanie tego zepsuć.
Nie jest to zła produkcja, ale nie jest też dobra. Jakby zapodać sobie jeden odcinek na tydzień lub dwa to przypuszczam, że nawet problem powtarzalności nie był taki widoczny. Jednak czuję się lekko rozczarowany tym, co zobaczyłem po latach. Dodatkowo, przeglądając sobie poszczególne scenki celem załączenia ich do tego tekstu natknąłem się na masę podobnych programów, które na pierwszy rzut oka prezentują się lepiej (jeśli Łukasz pozwoli na takie stężenie hipisiarstwa na tej stronie, to kiedyś je opiszę). Reasumując: miała być miła wycieczka na LSD, a wyszła lekko męcząca wyprawa po acodinie.
Banana Splits Adventure Hour
aka Banana Splits Show
Stany Zjednoczone 1968
Wydanie DVD: Warner Home Video