Autor: Łukasz Kowalczuk
Poniższy tekst powstał pierwotnie jako prelekcja na okoliczność Bałtyckiego Festiwalu Komiksu. Potem został dostosowany do potrzeb druku i opublikowany w Bicepsie numer 6. Na potrzeby artykułu zoomorficzne drużyny narysowali zaprzyjaźnieni rysownicy – jeszcze raz wielkie dzięki! Fragment o Kangurach w dużej mierze pokrywa się z treścią recenzji, którą pisałem nieco wcześniej. Gotowi? Zaczynamy!
Amerykański komiks w 1986 roku to nie tylko legendarne cross-overy, Strażnicy, Powrót Mrocznego Rycerza czy Maus. To również sukces Wojowniczych Żółwi Ninja, w efekcie którego niezależne wydawnictwa nabrały wiatru w żagle i usiłowały powtórzyć wyczyn Kevina Eastmana oraz Petera Lairda. Dorastające Radioaktywne Chomiki z Czarnymi Pasami! Naiwne Między-wymiarowe Komando Koali! Łagodnie Podgrzane Niedojrzałe Płciowo Kung-Fu Susły! To jedynie wierzchołek góry lodowej. Zapraszam do zakątka komiksowego świata, który jest rzadko odwiedzany przez polskich czytelników. Czy słusznie?
Zacznijmy od encyklopedycznych definicji. Obiecuję, że potem będzie już mniej powagi. Antropomorfizacja lub antropomorfizm – zabieg językowy, polegający na nadawaniu niebędącymi ludźmi przedmiotom, pojęciom, zjawiskom, zwierzętom itp. cech ludzkich i ludzkich motywów postępowania. Często odnosi się do wyobrażenia bogów na obraz i podobieństwo człowieka. […] Przykłady: „kot spojrzał na mnie z wyrzutem”, „wieczorem oziębiło się, ale kamień był przyjaźnie nagrzany”, itd. Istotnym jest przy tym to, że kot dalej jest kotem, a kamień kamieniem.
My mamy konkretnie do czynienia zoomorfizmem. Postaci zoomorficzne są starsze od historyjek obrazkowych, a w komiksach pojawiają się niemal od początku. Little Bear czy Krazy Kat liczą już sobie ponad sto lat! Kiedy wojownicze gady pojawiły się w 1984, sam koncept nie był niczym nadzwyczajnym. Kojarzycie bajkę o wyścigu żółwia z królikiem?
Wszystko zaczęło się od debiutu na konwencji w Portsmouth (New Hampshire) i nakładu wynoszącego 3 tysiące egzemplarzy. Pierwszy numer Teenage Mutant Ninja Turtles, w średnim stanie, widziałem na Ebayu za jedyne 750 dolarów. Jak się dalej potoczyły sprawy, wie każdy kto miał na przestrzeni ostatniego ćwierć-wiecza dostęp do telewizora, komputera albo konsoli. Nie sposób nie znać Żółwi Ninja. Jednak produkcje zainspirowane „komercyjną” wersją Żółwi to temat na osobny artykuł (Redakcjo, czy mnie słyszysz?). Przede wszystkim dlatego, że były to najczęściej kompleksowe produkty, elementy szeroko zakrojonych akcji marketingowych.
TMNT było brutalnym komiksem parodiującym millerowskie zamiłowanie do ninja i samurajów (Daredevil, Ronin). Bardzo szybko historyjki nabrały indywidualnego charakteru i czwórka Żółwi zaczęła przeżywać niesamowite przygody, walczyć z coraz ciekawszymi przeciwnikami, podróżować po kosmosie i angażować się w między-planetane konflikty… ale przecież to nie tekst o kwartecie z kanałów! Tytuły, o których będzie mowa miały różny charakter. Bywały pomyślane jako parodia Żółwi (czyli parodia parodii), innym razem autorzy „tylko” zainspirowali się pomysłem na zoomorficzną drużynę.

Rysunek: Piotr „Jaszczu” Nowacki
ADOLESCENT RADIOACTIVE BLACK BELT HAMSTERS
Clint, Chuck, Bruce, Jackie
Eclipse 1986 – 1989 – 16 zeszytów
ARBBH #1-9, ARBBH Special 3-D #1-4, Clint #1-2, ARBBH Massacre the Japanese Invasion
Parody Press – reedycje
Dynamite 2008 – 4 numery
Don Chin, Keith Champagne (scenariusz), Chris Parsonavich, Chris Walker, Sam Kieth, Sam De La Rosa, Tom Nguyen (rysunki)
Seria, która odniosła największy sukces spośród dziś omawianych. Ukazało się w jej ramach najwięcej komiksów i tytułów, ponoć sprzedano łącznie ponad pół miliona egzemplarzy komiksów z Chomikami!
Don Chin oraz Patrick Parsons (używający pseudonimu Parsonavich) stworzyli w 1986 roku parodię Żółwi Ninja, która na przestrzeni kolejnych numerów odnosiła się do wielu innych komiksów i bohaterów. Autorzy w spin-offie Clint sparodiowali między innymi Kingpina, tworząc szefa mafii transwestytów. Do tego okładki nawiązują do Powrotu Mrocznego Rycerza i Czasu Apokalipsy.
NASA wysyła w 1977 roku cztery polskie chomiki, które mają rozprawić się z tajemniczą substancją dryfującą w pobliżu planety. Dochodzi do mutacji a zwierzaki lądują w tybetańskim klasztorze, gdzie uczą się sztuk walki. Czy to nie oczywiste? Drużyna otrzymuje misję dostarczenia ważnej paczki do Stanów Zjednoczonych. Już na samym początku, w środku azjatyckiej zimy, natykają się na handlarza narkotyków w nowoczesnym, sportowym aucie. Dalej jest jeszcze lepiej, w historii pojawiają się cały czas jej autorzy, którzy prowadzą dialog z bohaterami i kłócą się między sobą.
Styl Parsonavicha był bardzo undergroundowy i faktycznie mógł przypominać rysunki z Żółwi Ninja. Również layout okładek pierwszych kilku numerów nawiązywał do TMNT. Potem na scenę wkroczył Sam Kieth ze swoją solidną kreską a layout zmieniono i tym samym ARBBH stało się tworem bardziej autonomicznym.
Czytelnik może mieć problemy z chronologią. I tak na przykład mini-serię o przygodach Clinta należy traktować jako prequel. Wydarzenia z regularnej serii i tej 3-D oraz ze spin-offów przeplatają się. Chomiki pojawiają się też w innych komiksach (Naive Inter-Dimensional Commando Koalas).
Warto przyjrzeć się komiksowi ARBBH Massacre the Japanese Invasion, do któego okładkę stworzył Stan Sakai. Chomiki zostają zwolnione z Eclipse, a powodem jest ekspansja mangi na amerykański rynek (Eclipse faktycznie wydawało dużo japońskich historyjek obrazkowych). Krewkim bohaterom nie trzeba powtarzać dwa razy. Lecą do Japonii i dają wycisk miejscowym bohaterom, w finale pokonując szefa największego japońskiego wydawnictwa, który zmienia się w potwora przypominającego Godzillę – Glutzillę.
Chomiki stały z czasem poważniejsze. Zanim seria skończyła się na numerze 9, w walce z szaleńscem Infidelem Castro umiera jeden z bohaterów – zostaje przebity przez harpun. Chinowi kończyły się pomysły i nadeszła pora na zakończenie. Ostatni numer to składanka różnych krótkich komiksów stworzonych przez ludzi dotychczas zaangażowanych w ARBBH. Na samym końcu pojawia się parodia parodii parodii – Adolescent Big Butt Hamhocks…
W 2007 roku prawa do tytułu kupiło Dynamite, duże małe wydawnictwo i w 2008 roku Chomiki powróciły. Wspominam o tym tylko z kronikarskiego obowiązku. To przyzwoicie narysowana historia ze słabym scenariuszem i całą miniserię można czasem kupić w sklepie Comixology za dolara.
Don Chin jest dziś pośrednikiem w sprzedaży nieruchomości.

Rysunek: Paweł „Szaweł” Płóciennik
COLD-BLOODED CHAMELEON COMMANDOS
Sarge, Rivit, Radion, Nerves
Blackthorne 1986 – 1987
5 numerów
Michael Kelley, William Clausen
Blackthorne to jedna z ciekawszych oficyn tamtych czasów. Wydawca ten istniał krótko, ale działał prężnie skupiając się na parodiach, bolesnych dla oczu komiksach 3-D i nie byle jakich licencjach (Dick Tracy, G.I.Joe, Transformers). Z publikacją CBCC wiąże się ciekawa historia. Autorzy w trakcie wizyty w Blackthorne chcieli sprzedać coś zupełnie innego. Widocznie potrzeba wydrukowania czegoś „żółwio-podobnego” była silna i w ten oto sposób Kameleony ujrzały światło dzienne.
Komando zimnokrwistych kameleonów powstało w wyniku laboratoryjnych eksperymentów i przeszło gruntowne wojskowe szkolenie. Nagle zostaje porwany ich przybrany ojciec, Dr Poindexter. Kameleony zostają wplątane w aferę szytą grubymi nićmi – ktoś wykorzystuje je wysyłając na kolejne samobójcze misje. Najważniejsze – to nie jest parodia!
Nie wiem ile lat mieli autorzy, ale stworzyli słaby komiks, którego czytanie boli (nie ich wina, że wydawano takie rzeczy). Sprawia on wrażenie roboty nastolatków i to raczej młodszych. Kameleony biegają, jeżdżą, latają tu i tam i eliminują kolejnych przeciwników, o których właściwie za wiele nie wiemy. Obaj twórcy dzielili się chyba po równo obowiązkami. Dziwne rzeczy dzieją się tu w warstwie graficznej. Kelley nie jest dobrym rysownikiem, ale widać czynione postępy. Z kolei rysunki Clausena są miejscami niezłe, ale niepokojąca psychodelia nijak tu nie pasuje. I tak to wygląda w pierwszych czterech numerach.
Kelley przejmuje tytuł w piątym zeszycie i BUM! Następuje diametralna zmiana. Nie jest to jakieś mistrzostwo świata, ale widać ogromny postęp. Rysunki są o wiele lepsze i szczegółowe. Scenariusz jest nadal boleśnie bzdurny, na domiar złego pojawiają się elementy pastiszu rodem z ARBBH. Być może, gdyby Kelley tworzył na takim poziomie od samego początku, a scenariuszem zająłby się ktoś inny, to seria dotrwałaby do dalszych numerów. Najsłabszy spośród omawianych komiksów. Mogę polecić jedynie maniakom i łowcom ciekawostek. Jeszcze mały plus za drugoplanowe postaci robali…

Rysunek: Łukasz „Arcz” Mazur
PRE-TEEN DIRTY GENE KUNG-FU KANGAROOS
Meep, Kayo, Matsu Mike, Mr K., Snurfette
Blackthorne 1986 – 1987 – 3 numery
Lee Marrs
O wiele lepszy tytuł z Blackthorne, głównie dlatego, że stworzyła go osoba z bardzo dużym doświadczeniem – Lee Marrs. Autorka szlify zdobyła w komiksie undergroundowym, co zresztą doskonale w Kangurach widać. Pracowała również dla DC, Dark Horse i telewizji. Jej najbardziej znanym autorskim tytułem jest The Further Fattening Adventures of Pudge, Girl Blimp – opowieść o młodej marsjańskiej dziewicy z prowincji, która trafia do San Francisco. Brzmi interesująco.
Grupka nastoletnich kangurów w wyniku wypadku zostaje obdarzona specjalnymi mocami, w niektórych przypadkach dość osobliwymi. Dodajmy do tego imydż, którego nie powstydziłaby się żadna kapela new romantic i zyskujemy przepis na potencjalny przebój.
W kolejnych numerach bohaterom przyjdzie niweczyć niecne plany korporacji, walczyć z terrorystami o twarzach dzieci i upiorami balu maturalnego. Kreska Marss jest swobodna, momentami może wydawać się niedbała, ale to pozory. Wszystko jest tu na swoim miejscu i widać, że czytelnik jest szanowany. Bardzo spodobał mi się spójny layout okładek i przeciwnicy kangurzej ekipy, choć bohaterom też nic nie brakuje.
Podobnie jak w przypadku ARBBH, ale chyba w mniejszym stopniu, PTDGKFK było pomyślane jako parodia TMNT. Jest tu dużo parodystycznych elementów (opiekun Kangurów to wariacja na temat bohatera American Flagg), ale jednocześnie Marrs stworzyła coś swojego i opowiedziała ciekawe historyjki. Kung-Fu Kangury są miłym zaskoczeniem.
To fajny komiks i wydaje mi się, że dobrze oddaje ducha drugiej połowy lat 80. Wielka szkoda, że ukazały się zaledwie trzy numery. Sprawdziłem już trochę tytułów z Blackthorne i ten, jak dotąd, jest najlepszy.

Rysunek: Maciej Czapiewski
ADULT THERMONUCLEAR SAMURAI ELEPHANTS aka POWER PACHYDERMS
Clarinetto, Electralux, Mammoth, Rumbo, Trunklops
Marvel 1989 – 1 numer
Roger Stern (scenariusz)
Adam S. Blaustein (ołówek)
Jon D’Agostino (okładka, tusz)
Bob Sharen (kolory)
Janice Chiang (liternictwo)
A co z korporacyjną Wielką Dwójką?
No cóż, Marvel zareagował na modę, ale była to reakcja spóźniona. Dorosłe Termonuklearne Słonie ukazały się w momencie, kiedy należało już raczej myśleć o czymś na wzór animowanych Żółwi. Nazwa została zmieniona na Power Pachyderms. Dom Pomysłów miał już doświadczenie z parodiami. Podejrzewam, że taki Peter Porker może być o wiele lepszy od Słoni.
Prawdopodobnie chciano ugrać za dużo za jednym zamachem. Jasne, jest kolor. Jasne, to rzecz zrobiona przez zawodowców. I może dlatego jest tak słaba i sprawia wrażenie stworzonej na siłę (w Marvelu chyba losowali ofiary, które się zajmą tym tytułem).
Ciekawostka – rysownik tego zeszytu zmienił niedługo potem płeć. Był zaangażowany w komiksy ze stworzonej przez DC linii Milestone – przedstawiającej afro-amerykańskich superbohaterów na miarę pierwszej połowy lat 90.
PODSUMOWANIE
Trudno tu mówić o gatunku, można te komiksy określić mianem zjawiska czy mody. Przez moment ten trend był naprawdę mocno reprezentowany w ofercie mniejszych amerykańskich wydawnictw. Wybrałem tylko kilka najważniejszych i, moim zdaniem, najciekawszych tytułów, ale było tego o wiele więcej: Hamster Vice, Mildly-Microwaved Pre-Pubescent Gophers, Adolescent-Maniacal Samurai Hares, Naive Inter-Dimensional Commando Koalas, Samurai Penguin, The Post-Atomic Cyborg Gerbils, Komodo and the Defiants, and The Hard Rockin’ Rabbits.
Z tym problemem postanawia się rozprawić miś Borys, bohater Boris the Bear – drugiej serii w historii wydawnictwa Dark Horse. W całkiem nieźle napisanym i narysowanym komiksie pluszak morduje po kolei co bardziej rozpoznawalne antropomorfy. Funduję im krwawą łaźnię a zaczyna rzecz jasna od sprawców zamieszania. RECENZJA TUTAJ.
Komiksy z krewnymi i znajomymi Żółwi są dziś z grubsza traktowane jako branżowa anomalia i obiekt drwin. Faktycznie poziom wielu jest zatrważająco niski i momentami dziwię się, że wydawnictwa godziły się na wypuszczanie takich rzeczy (zdarzało się to rzadko, wielu z autorów wydawało więc swoje „dzieła” samemu). Czasem odnoszę wrażenie, że ludzie piszący o tych komiksach w ogóle ich nie czytali – wśród okrutnych gniotów znaleźć można kilka naprawdę dobrych rzeczy.
Nie są to rzeczy trudne do dostania, rzadko zdarzają się też wysokie ceny. Skompletowanie ARBBH było wydatkiem w okolicach 100 złotych. Konserzy – do dzieła!